Witajcie w drugiej części wpisu o naszej pierwszej podróży do Nowego Jorku (pierwszą część znajdziecie TUTAJ). Ostatnim razem doszliśmy do mostu Brooklyńskiego, z którego to udaliśmy się prosto do jednego z najbardziej pożądanych przez turystów miejsc na ziemi. Krótko słowem wstępu:
WELCOME TO MANHATTAN
Zanim zeszliśmy z mostu brooklyńskiego i oddaliśmy się pięknu lśniącego od wieżowców i drapaczy chmur Manhattanu, przewertowaliśmy stoiska z suwenirami, biorąc ze sobą kilka pamiątek. Jak się potem okazało ubrany w klasyczną czarną czapkę zimową z napisem "Brooklyn" robiłem niemałe zamieszanie na mieście i podczas spaceru zaczepiało mnie mnóstwo osób :) Do World Trade Center spacerkiem doszliśmy w jakieś 15 minut, mijając po drodze kolejne 15 stoisk z szybkim żarciem - hotdogi, precle, kiełbasy (w tym dumnie brzmiąca nazwa "Polish Kiełbasa"), kawy, napoje itd. Street food rodem z filmów, niewielkie wózki na kółkach przyozdobione kolorowymi parasolami, kolorowym menu i głośny, nowojorski marketing. Po którymś takim stoisku człowiek już myśli, że coś może jednak by zjadł :) Od samego początku Manhattan budzi mnóstwo ciekawości - po zejściu z Brooklyn Bridge okolica jest jeszcze taka tajemnicza - dookoła co prawda rządzą już wysokie zabudowania, ale to wszystko jest jeszcze takie nieodkryte, jest jeszcze nieco miejsca, przestrzeni, jakby człowiek dopiero miał wejść do paszczy lwa...
Panie, bierz Pan póki cieplutkie!
ONE WORLD TRADE CENTER
Powoli zbliżaliśmy się do One World Trade Center. Okolica 1WTC, jak w skrócie nazywany jest budynek, była nieco rozkopana i pełno było tam ogrodzeń, ale przecież tego nie da się przeoczyć... Stoi wielki na pół kilometra kloc, mieniący się przy słonecznej pogodzie przyjemnym błękitem, z wielką iglicą na samej górze. Żeby spojrzeć na sam czubek tego monstrum musiałem wygiąć się do tyłu tak bardzo, że moje zmęczone pracą plecy mogły w każdej chwili pęknąć, ale cóż, to nie był czas na lekarskie dywagacje. Nowoczesny moloch o nieco fantazyjnych kształtach, jest jakiś taki "dynamiczny" i można powiedzieć, że dumnie przewodzi nowojorskim drapaczom chmur w rejonie dolnego Manhattanu. Ogólnie okolica WTC prezentuje się bardzo okazale i "schludnie" (pomijając te budowy dookoła), przyćmiewając powoli otaczające go starsze, ciężkie i zmęczone biurowce, budowane w latach 90 tych. Ekipa leciwych, betonowych drapaczy powoli usuwa się w cień, a na "wyspie" zaczynają piąć się w górę świeżutkie, kolorowe i szklane biura rodem z "nowej szkoły". Budynków nazwanych "World Trade Center" jest dookoła kilka, kończone są też kolejne budowy, tworzą one razem imponujące centrum finansowe, przy którym warto się zatrzymać i porozglądać dookoła.
To chyba nasza najbardziej nowojorska fotka ; )
Wysoookoooooooooo...
GROUND ZERO
Budynek One World Trade Center tak bardzo przykuł moją uwagę, że z początku nawet nie spostrzegłem, co znajduje się u jego stóp - a tam wielka, jebitna dziura w ziemi na ponad sto metrów obwodu, niczym ogromna i głęboka wyrwa w ziemi. Ground Zero - wielki pomnik pamięci ofiar zamachu terrorystycznego z 11 września 2001 roku. Oczywiście zanim oddałem się klimatowi miejsca to siadłem na ławce i odpaliłem filmy archiwalne z tamtego feralnego dnia, żeby rozbudzić wyobraźnię i dać myślom poszaleć. Po krótkim seansie spojrzałem jeszcze raz na dziurę i uniosłem wzrok wysoko do góry, żeby wyobrazić sobie stary budynek World Trade Center. Zaraz po tym rzuciłem wzrokiem gdzieś za siebie i dostrzegłem następną, identyczną dziurę, pozostałość po drugiej, bliźniaczej wieży. Oba budynki położone były bardzo blisko siebie, musiało być tutaj ciasno, a ich cienie zapewne kładły się na okolicznej architekturze przez cały dzień.
źródło: djc . com
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać o powadze tego miejsca, nawet w Polsce oglądaliśmy relacje z ataku przejęci i przerażeni. Tutaj to się działo naprawdę, właśnie w tym miejscu. W zwyczajny wtorkowy poranek to miejsce zamieniło się w prawdziwe piekło i nie był to żaden film, tylko najprawdziwsza, brutalna rzeczywistość. Ze ścian Ground Zero wydobywa się woda, która spływa do wielkiej dziury pośrodku tworząc przy tym donośny szum. Szum tej wody wprowadza człowieka w jakiś trans, sprawia wrażenie panującego na miejscu niepokoju. Jak się człowiek na nim skupi to jest on w końcu tak głośny, że zaczyna wariować głowa, czujesz jakby te wieże bez końca się zawalały czy coś, jakby ten moment trwał w nieskończoność. Rozglądasz się dookoła na te wszystkie budynki i myślisz sobie, że ludzie musieli oglądać ten horror przez okna, widzieli co tam się działo, patrzyli jak finalnie te budynki lecą w dół. Zapewne przerażeni zastanawiali się czy sami są bezpieczni, uciekali w przerażeniu, nie myśleli o niczym innym jak tylko znaleźć się w innym miejscu, chociaż nikt nie wiedział gdzie tak naprawdę mogli poczuć się spokojnie tego dnia. Murek otaczający pomnik ma wyryte nazwiska wszystkich ofiar jakie pochłonęła ta tragedia. Gdzieniegdzie w nazwiska ofiar powbijane są kwiaty, ludzie kładą ręce na nazwiska swoich bliskich i dumają w ciszy. Nocą wewnętrzne ściany rozświetlają zainstalowane wewnątrz lampy i wygląda to niesamowicie. Memoriał 9/11 w Waszyngtonie zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale Gorund Zero to zupełnie inny wymiar, głupio mówić że to nie ten level, ale jednak to miejsce jest nie do porównania z niczym innym.
HEART & SOUL OF MANHATTAN
Cóż, trzeba było się otrząsnąć po tym doświadczeniu i ruszać dalej. Nie mieliśmy konkretnego planu na zwiedzanie Manhattanu, parę głównych punktów i tyle, chcieliśmy po prostu poszlajać się ulicami i poczuć "vibe" miasta, dać się zaskoczyć, ponieść etc. Przed pójściem w trasę wrzuciliśmy coś szybko na ząb i standardowo łyknęliśmy grande kubki ze Starbucksa (jak nie piłem nigdy w Polsce, tak tutaj aplikacja stałego klienta zbiera punkty jak szalona). No, pokaż nam coś ciekawego, Manhattanie!
Witamy w "centrum świata". Budynek na budynku, wysokie i lśniące, stare i brudne, nowoczesne i te ociężałe, betonowe, z poprzedniej epoki, wszystko pomieszane, pogmatwane, jedno na drugim, ściana przy ścianie, niemal stykające się ze sobą, patrzące złowieszczo z góry. Oto prawdziwa betonowa dżungla. Słońce przebija się tylko okazjonalnie, jeżeli akurat zajrzy w którąś z cholernie długich alei. Aleje niczym pasy startowe, jedna przy drugiej, jakby bez końca, w pewnym momencie tracisz rachubę czy to piąta aleja czy dziesiąta, wszystkie niby wyglądają tak samo, a jednak każda jest jedyna w swoim rodzaju. Do tego ten morderczy zgiełk, fury trąbią bezlitośnie, auta niczym klocki w Tetris wypełniają kolejne pasy ruchu, piekląc się na czerwonym świetle, pokrzykując do ociągających się na pasach ludzi. Na chodnikach plejada ulicznych handlarzy, jeden przy drugim tworzą kilkudziesięciometrowe szlaki, gdzie kupisz wszystko - od książek, obrazów, pierdół do majsterkowania, przez modne zegarki do torebek Gucci, Louis Vuitton itd. - wiadomo, ceny extra okazyjne... ;) Piękne jest to, że można tam wyszukać prawdziwe perełki. Sam osobiście zainteresowałem się winylowym wydaniem jednej z pierwszych płyt DMXa ale niestety nie miałem gotówki, a płatności kartą w ulicznym handlu przecież nie uraczysz... :) I oczywiście zgiełk i gwar. Życie na Manhattanie tętni niczym żyła skroniowa po zdrowej dawce kolumbijskiego proszku. I mimo tego, że na pierwszy rzut oka przytłacza, to klimat tego miejsca uzależnia momentalnie, MOMENTALNIE. Z początku może być to nieco stresujące, ale po pewnym czasie niepokój odpuszcza i zaczyna się prawdziwa frajda z bycia w sercu Nowego Jorku i obserwowania tej wyjątkowej scenerii.
EMPIRE STATE BUILDING
I tak przemierzaliśmy slalomem kolejne budynki Manhattanu zmierzając powolutku w stronę Central Park. Szliśmy trochę Broadwayem, potem 5th Avenue, Union Square Park, Madison Square Park itd. Jedno jest pewne, Nowy Jork to naprawdę fotogeniczne miasto. Gdzie by się nie obrócić, gdzie nie zrobić zdjęcia, zwykle wyjdzie mega interesująco. Ilość detali zwracających uwagę jest tak potężna, że nie można się tym miejscem znudzić. Jedną ulicę można fotografować na kilkadziesiąt sposobów i każde zdjęcie będzie miało w sobie coś wyjątkowego, unikalnego. Postępy w spacerze zauważyliśmy, kiedy w końcu pomiędzy budynkami mignęła nam sylwetka Empire State Building, do którego to zmierzaliśmy. Mam jakiś sentyment do tego budynku, bo dla mnie ESB to prawdziwy symbol Nowego Jorku, symbol potęgi i sukcesów minionej epoki. No i wiadomo, szalał na nim King Kong :) Mimo, że ma swoje lata to wciąż ambitnie przepycha się na nowojorskiej panoramie pomiędzy innymi drapaczami chmur i nie ma takiego zdjęcia "z góry", na którym nie grałby jednej z głównych ról :) Niby jest oldschoolowy i nieco "zmęczony" z zewnątrz, ale bije od niego ta duma minionych lat i nieustannie przykuwa sobą uwagę. Prawdziwy betonowy kozak, który przypomina, że w Nowym Jorku wielkie rzeczy działy się już dawno temu. No i rzecz jasna nie każdy budynek pnie się na 450 metrów w górę. Empire State Building oferuje taras widokowy na szczycie, jednak my postanowiliśmy tym razem skorzystać z tej atrakcji w innym miejscu.
Empire State Building to prawdziwa ikona nowojorskiej architektury, tego po prostu nie da się zanegować... (źródłó: cnn . com)
TIMES SQUARE
Przy Empire State Building odbiliśmy w stronę Madison Square Garden i już na wysokości areny uderzył nas blask rozjaśniający żywo 7th Avenue. Times Square. Na dworze robiło się już widno, więc Nowy Jork powoli palił światła. Im ciemniejsze stawało się niebo, tym większy blask bił z oddali. Im bliżej Times Square, tym zgiełk i ścisk robił się coraz mocniejszy. Policyjne barykady blokowały dalszy wjazd, kierując samochody na objazdy, a na obrzeżach placu kręciło się sporo policji. Ruch odbywał się w ściśle określony sposób. Robiło się gwarno i hucznie dookoła, jakby grali jakiś koncert.
Times Square to petarda po całości! Wygląda to jak wielka dyskoteka z migającymi nad głową światłami. Olbrzymie wyświetlacze pokazują ogromne slogany reklamowe i puszczają kosztowne spoty. Gdzie się promować, jak nie tutaj? Nawet jeśli kosztuje to jakieś chore pieniądze. Tysiące, a nawet setki tysięcy oczu spoglądają w te slogany każdego dnia, utrwalając w pamięci starannie przygotowane hasła i obrazy. Nie chce mi się nawet liczyć, ale chyba ponad setka telebimów pokrywa elewacje pobliskich budynków. Londyński Picaddilly Circus wypada przy tym jak warzywniak przy hipermarkecie. Tutaj po prostu kipi kasą i komercją. Ale miejsce jest wyjątkowe i ma ten nowojorski splendor i nic dziwnego, że zachwyca każdego obecnego tu na miejscu turystę. To jest tak jakbyś przekroczył bramy jakiejś fantastycznej krainy i ujrzał zwariowany, nowoczesny, kolorowy świat. Jest to niesamowicie "żywe" miejsce, bije stamtąd mega energia, ludzie są podekscytowani, zdjęcia robione są taśmowo, panuje jakieś takie ogólne podniecenie... Można powiedzieć, że dla podążających z dolnego Manhattanu Times Square jest niczym energetyk, która pobudza zmysły po długich manewrach zacienionymi alejami miasta.
Nowojorski energetyk, czyli Times Square we własnej osobie
Po opuszczeniu Times Square zarządziliśmy odpoczynek. Przerwę w wyprawie spędziliśmy na piwku i oglądaniu NBA w jednej z pobliskich knajp. Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy, wskoczyliśmy na tajskie żarcie i ruszyliśmy dalej. Nie zajęło nam długo nim dotarliśmy pod Rockefeller Center gdzie zamierzaliśmy wjechać na szczyt i podziwiać Nowy Jork nocą. Powiedziano nam, że z tarasu "Top of the Rock" są lepsze widoki no i piękne ujęcie na Central Park. O ile widok w stronę dolnego Manhattanu (ze wspomnianym wcześniej Empire State Building w samym centrum) to po prostu bajka, tak oglądanie panoramy Central Park nocą nie ma żadnego sensu, bo wygląda to jak wielka czarna dziura w ziemi i tyle. Wróćmy do tej lepszej strony - po internecie krążą miliony zdjęć z widokiem na Nowy Jork, ale ujrzeć to na własne oczy to jest MASAKRA. Blask tych świateł, ogrom tego miasta wprawiają człowieka w osłupienie. Stałem tam jak zaczarowany patrząc przed siebie i nie mogłem wyjść z podziwu. To jest k*rwa metropolia z krwi i kości, czujesz, że to miasto jest przepotężne, a wszelkie przechwałki na jego temat mają po prostu pełne pokrycie. To miasto ciągnie się jakby bez końca, z dołu tętni życie, a miliony rozpalonych świateł hipnotyzują. Tak, to miasto nie śpi nigdy! To jest wręcz chore kiedy widzisz, ile budynków mieści się na tej przestrzeni i jak potężny jest Nowy Jork. Tutaj rodzą się marzenia, tutaj również umierają. Tutaj ludzie pławią się w niewyobrażalnych luksusach, ale też toną w skrajnej nędzy. To miasto może Cię wybić wysoko w powietrze, zapewnić loty nie z tej ziemi, ale równie dobrze bez wahania zdepcze Cię, zniszczy, pozbawi chęci do życia. Tutaj trzeba dawać radę, trzeba sprostać temu olbrzymowi, codziennie walczyć, niezależnie od dnia czy humoru, nie ma czasu na odpoczynek. No doooobra, wiadomo - ponosi mnie, ale widok na Nowy Jork budzi naprawdę mocne emocje. Wystarczy wjechać na szczyt Rockefeller Center, żeby zainspirować się energią tego miasta i poczuć moc, jaka przeszywa całe ciało...
To był ostatni przystanek naszej podróży tego dnia. Po zjechaniu ze szczytu Rockefeller stwierdziliśmy, że wrócimy spacerkiem w stronę mostu brooklyńskiego i tam złapiemy taxi do domu. Po linii prostej, przez 5th Avenue i potem Broadway, wędrówka zajęła jakieś półtorej godziny. Mimo ogromnego zmęczenia zdecydowaliśmy się jeszcze na spacer przez Brooklyn Bridge, który nocą stał praktycznie pusty i oferował niesamowite widoki na miasto. To wszystko tego dnia było jak bajka...
Pozostał nam jeszcze jeden dzień zabawy w Nowym Jorku i obiecaliśmy sobie, że w końcu dojdziemy do Central Parku :) O tym w kolejnej części.
Z.
Comments