Wybór miejsca zamieszkania w USA to nie lada wyzwanie. Pomyślcie sobie, że macie do wyboru 50 państw o łącznej powierzchni prawie trzech europejskich kontynentów, a do tego każdy oferuje unikalne doświadczenia i warunki życia. Większość zapytana o swój wybór z miejsca odpowiedziałaby coś w stylu: Nowy Jork, Kalifornia, Los Angeles, Miami itd. Wcale nas to nie dziwi, bo sami myśleliśmy podobnymi kategoriami. Jednak dwa lata życia w zupełnie obcej nam Północnej Karolinie zweryfikowały wiele przekonań. Myślimy, że istnieje jedna zasadnicza różnica w postrzeganiu wyboru danego miejsca. O tym dzisiejszy wpis.
Wydaje nam się, że temat miejsca zamieszkania w USA powinniśmy podzielić na dwie kategorie - spojrzenie turystyczne i spojrzenie praktyczne.
TURYSTYKA
Nowy Jork - stolica świata, ikona i symbol wszystkiego co najlepsze, nietuzinkowe, wyjątkowe, zjawiskowe itd. Nowojorczykiem się nie rodzisz, Nowojorczykiem się stajesz, jak głosi plakat na lotnisku w Newark czy podpisy pod zdjęciami z wakacji. Los Angeles - piękne plaże, deskorolki, promenady, muzyka, lowridery, Hollywood, Aleja Gwiazd i pierdyliard innych atrakcji. Jeden wielki kocioł wrażeń. Prawda że myślimy podobnie?
Patrząc ogólnie na temat tego, gdzie zamieszkać w USA najbardziej kultowe miejsca wydają się być oczywistym wyborem. No bo po co siedzieć w jakiejś dziurze, kiedy można spijać drinki w tym samym lokalu co John Travolta? Ilość atrakcji i kolorowy świat amerykańskich metropolii pobudza wyobraźnię, która i tak już jest zdrowo nakręcona obrazami, jakie docierają do nas poprzez filmy, muzykę, książki, obrazy i inne formy przekazu. My też tak myśleliśmy przed przylotem do USA, dokładnie ta sama śpiewka :) Czuliśmy, że nagle będziemy mieli dostęp do niewyobrażalnego świata i nasze życie stanie się pięknym scenariuszem na oscarowy film. Ekscytacja była wyjątkowa.
Oczywistym szpanem jest zamieszkać na Brooklynie i codziennie korzystać z dobrodziejstw miasta, które ma tyle do zaoferowania, że jego mieszkańcy chorują na nietypową chorobę FOMO (Fear Of Missing Out - strach przed przegapieniem czegoś wyjątkowego), bo jednocześnie dzieje się tam multum zajebistych rzeczy. My też chcielibyśmy bujać się w Los Angeles na BMXie, objeżdżając promenady przy Malibu czy Santa Monica. Chcielibyśmy budzić się z widokiem na legendarny napis HOLLYWOOD na wzgórzu za miastem, bujać się oldschoolowymi furami i spędzać beztrosko czas gdzieś w downtown. Przyznam, jak to piszę to sam uważam, że brzmi to rewelacyjnie. Ale, aaaaleeee...
PRAKTYKA
Wydaje nam się, że spojrzenie turystyczne pomija wiele istotnych faktów. Dla przykładu nikt nie wspomina o tym, że z Brooklynu na Manhattan do pracy trzeba jeździć czasem 2 godziny w smrodzie i ścisku, od którego boli głowa. Znajomi pracujący na Manhattanie dojeżdżają nawet 3-4h do pracy - wynajmują domy daleko od miasta, dojeżdżają samochodami pod Nowy Jork i stamtąd jadą pociągiem do miasta. Bo tak jest taniej. To samo po drugiej stronie Ameryki - żeby dojechać do downtown w Los Angeles z obrzeży, gdzie ceny za wynajem domu są w miarę uczciwe, trzeba liczyć się z długą wycieczką i postojami w okropnych korkach. Za pieniądze, którymi opłacilibyście mini pałac w Polsce wynajmujecie chatę, która przywraca Wam pamięć o chudych latach na stancji podczas studiów. Załatwienie jakiejkolwiek sprawy - a umówmy się, jeżeli będziecie tutaj żyli to będzie ich w brud - to praktycznie cały dzień z głowy. A życie codzienne to nie fajeczka, browar i szybki meczyk w kosza z ziomkami na Lower Manhattan. Życie codzienne to wojna o przetrwanie, o miejsce w metrze, o kawałek przestrzeni dla siebie, o głębszy oddech w zapchanych podziemiach miasta, o lepszy pas na zapchanej autostradzie, o to żeby wszędzie zdążyć na styk. I od poniedziałku do piątku to samo w kółko. A do tego masa turystów, którzy wk*rwiają bo zamiast iść to cykają foty co kilka kroków.
BACK TO REALITY
Oczywiście nie twierdzimy, że nikt nie znajdzie swojego miejsca w jednym z tych szalonych miejsc na mapie USA. Uważamy jednak, że warto zweryfikować swoje spostrzeżenia co do życia tutaj i wyodrębnić to od naszych turystycznych wizji. Jeśli lubicie zabójcze tempo i wciąga Was bycie non stop na obrotach to świat stoi przed Wami otwarty. My jednak kwestionujemy ideę ciągłego za*ierdolu. Jeżeli tak jak my musielibyście śmigać do biura od poniedziałku do piątku to uwierzcie, widząc tych sprasowanych, zobojętniałych i zmęczonych ludzi na ulicach Manhattanu przemyślelibyście swoje priorytety. Fenomenem jest to, że niektórzy żyją w Nowym Jorku po to żeby żyć w Nowym Jorku, nawet pomimo tego, że to życie jest drogą przez piekło. Wystarczy im fakt, że mogą mianować się nowojorczykami. Obłęd. Jeżeli mielibyśmy wolny zawód, elastyczność w pracy i nie musielibyśmy płynąć z falą to pewnie bez problemu żylibyśmy gdzieś w tych wielomilionowych skupiskach. Ale tak nie jest.
My też kiedyś czuliśmy się w porządku pędząc przez życie non stop. Brak czasu na choćby chwilę relaksu oznaczał, że robimy to dobrze, że zap*erdalamy, że nikt nam nie powie, że marnujemy czas. I to był tylko Wrocław. Gdybyśmy trafili do Nowego Jorku, heh, dreszcze nas przechodzą co by się stało, gdyby tempo tego miasta złapało nas w swoje sidła...
Doświadczenia z Północnej Karoliny i rozmowy z osobami mieszkającymi w dużych miastach uświadomiły nam, że metropolie są jak narkotyki i ciężko przejść przez detox. Survival of the fittest, życie prywatne to drugi plan, to co się liczy to dawać radę każdego dnia i przetrwać w tej dżungli. I opowieści płyną z różnych stron Stanów - Nowy Jork, Miami, Chicago, Atlanta, Jersey City, Houston, San Francisco itd. Ile razy słyszmy opowieści ile czasu tygodniowo/miesięcznie/rocznie traci się na same dojazdy, korki, kolejki itd. Do tego wszyscy w*urwieni, bo w ciągłym stresie. Większość z nas nie wybiera miejsca pobytu, jeżeli przylatuje tutaj do pracy. Strzał pada tam, gdzie firma ma swój oddział i tyle. Może z czasem będziemy mieli możliwość wyboru zmiany regionu, ale na początku musimy zaakceptować to gdzie jesteśmy.
Północna Karolina leży pośrodku wschodniego wybrzeża USA. Do Nowego Jorku mamy godzinkę lotu a dziennie w tą i z powrotem lata kilka samolotów. Kiedy tylko chcemy, wskakujemy na lotnisko i cieszymy się urokami tego wyjątkowego miasta. To samo w drugą stronę - Miami, wakacje, plaże, upały - dwie godzinki samolotem. Zawsze kiedy wracamy z NYC to z utęsknieniem spoglądamy na te zielone połacie i domki rodem z familijnych filmów. I tak sobie myślimy, że mieliśmy farta, że właśnie tutaj nas wysłano i poznaliśmy inną stronę życia. Kiedy brakuje nam miasta to po prostu robimy sobie "country-break", "village-break" czy jak chcecie to nazwać, i lecimy zmęczyć się i zniszczyć gdzieś gdzie tempo życia pędzi jak szalone. I jest to dla nas perfekcyjne rozwiązanie, bo potem wracamy i znowu mamy swoje życie. Nie brzmi to jak sensowny układ?
SAMI WYBIERZCIE
Powyższe przemyślenia to tylko nasze subiektywne spojrzenie na sprawę. Prawda jest taka, że po obu stronach barykady żyje mnóstwo ludzi i każdy ma swoją opinię na ten temat. My chcemy tylko uświadomić Was, że warto się zastanowić czy realia będą tak samo piękne jak nasze wyobrażenia. Jeżeli nie widzicie problemu to gratulacje, świat jest Wasz :) Przybywamy tutaj zwykle za pracą, a z tym wiąże się mnóstwo codziennych obowiązków, które zniekształcają nam obrazy zapisane w głowach. Ten piękny świat ciągle jest na wyciągnięcie ręki, ale ogranicza się do momentów kiedy nie musimy iść do roboty. A kiedy obowiązki wzywają, my doceniamy fakt, że do biura mamy 5 minut samochodem, a w sklepach zwykle nie ma kolejek.
Jeżeli macie swoje zdanie na ten temat, podzielcie się z nami :) Chętnie posłuchamy opowieści po obu stronach "płota" i dowiemy się ciekawych rzeczy :)
Wszystkiego dobrego!
Commentaires