Podczas ostatniej rozmowy z pewną osobą, której zdanie bardzo sobie cenię, padło takie proste i spontaniczne pytanie - czy czujecie się już w USA jak w domu? Na chwilę "przysiadłem" i zacząłem zastanawiać się nad znaczeniem pojęcia domu. Czy upłynęło już wystarczająco dużo czasu, żeby móc odpowiedzieć na to pytanie? Jakie w ogóle są kryteria oceny czy dane miejsce jest naszym domem czy jeszcze nie? A może mamy takie kryteria, że jest to praktycznie niewykonalne? Zrobiliśmy sobie zatem mały rachunek sumienia.
W tym roku miną już 4 lata odkąd przeprowadziliśmy się za ocean. Ja p!@#$%e! Dopiero teraz uświadamiamy sobie ile czasu już minęło i jak szybko mijają kolejne miesiące! Kiedy rozmawiamy z ludźmi, którzy żyją już tutaj po 15-20 lat to mówimy sobie "kupa czasu", tymczasem nam również sprawnie idzie dodawanie kolejnych numerków do "stażu".
Pamiętam nas wtedy - wystraszonych żółtodziobów niepewnie dających się wepchnąć w dziwne pojazdy na lotnisku Dulles w Waszyngtonie. Pamiętam lądowanie nocą w Raleigh i pierwszy poranek w hotelu z widokiem na inny świat. Pamiętam gonitwę myśli, kołatanie serca i zastanawianie się "jak my to wszystko k#!@a ogarniemy?". Fast forward do dziś - po tamtych wystraszonych świeżakach nie ma już śladu. Pozałatwialiśmy wszystkie naglące sprawy, poukładaliśmy sobie życie, zredukowaliśmy poziom stresu do akceptowalnych warunków i cieszymy się z uroków mieszkania w Północnej Karolinie.
Żeby poczuć ten wewnętrzny spokój musieliśmy zająć się wieloma aspektami , których brakowało nam na początku naszej przygody. Oprócz samej papierologii, urzędów i wszelkich formalności musieliśmy też zadbać o proste sprawy, które pozwoliły nam na jakiś zdrowy balans psychiczny. Przede wszystkim skończyliśmy ze "studenckim trybem życia" i postanowiliśmy zadomowić się tutaj tak jak trzeba. Ogranęliśmy dom, poznaliśmy nowych ludzi, zaczęliśmy spotykać się w knajpach i na imprezach, znaleźliśmy nowe zainteresowania, gdzieś w życiu z powrotem pojawiła się rutyna i spokój, które zostawiliśmy za sobą w Polsce, a których to brakowało nam mocno na początku pobytu w Stanach. Tak proste rzeczy jak ulubione restauracje, miejsca spotkań, zajęcia itd. pomogły nam płynnie wejść w nowy etap życia i przekonać się w pełni czy jesteśmy w miejscu, które rzeczywiście nam sprzyja.
Pierwszy lot z USA do Polski był jak zbawienie i chwila oddechu w tym całym szaleństwie. Wciąż mocne przywiązanie do wszystkiego co zostawiliśmy za sobą sprawiało, że na lot powrotny do Ameryki zbieraliśmy się z niechęcią. Ale to było raptem kilka miesięcy od przeprowadzki, na pierwsze święta Bożego Narodzenia. Wiedzieliśmy, że w Stanach czeka na nas mnóstwo spraw do załatwienia i mnóstwo momentów, gdzie będziemy musieli wychodzić ze swojej strefy komfortu i stawiać czoła zupełnie nowym sytuacjom. Ostatnie spojrzenie przez okno unoszącego się w górę samolotu kwitowane było głębokim westchnieniem. Ale wróciliśmy, zaczęliśmy więcej podróżować, poznawać nowe miejsca i za każdym razem wracać z powrotem do Karoliny. Większość spraw mieliśmy z głowy, więc i myśli były o wiele spokojniejsze. I tak zaczęliśmy powoli doceniać miejsce, w którym żyjemy. Kolejne wyloty do Polski były oczywiście pełne radości, ale powoli zaczęliśmy mieć przekonanie, że nasze życie zaczyna na poważnie toczyć się za oceanem. Już nie wracaliśmy z duszą na ramieniu, przestraszeni i skołowani. Wracaliśmy powoli "jak do siebie"...
Dzisiaj spoglądam na te 4 lata wstecz i zastanawiam się czy już jesteśmy u siebie. Nie ma jednoznacznej myśli w głowie, nie do końca wiemy chyba jak sami powinniśmy ten "dom" zdefiniować. Jest nam dobrze, mamy siebie nawzajem, realizujemy się życiowo, świat kręci się w porządku. Być może to już to? Prawdopodobnie wciąż blokuje nas kwestia Zielonej Karty, która jest w procesie, co do której jeszcze są pewne dozy niepewności. Może kiedy zamkniemy ten temat to odetchniemy z ulgą. Może to po prostu przyjdzie samo, któregoś pięknego dnia, zupełnie niespodziewanie.
Na ten moment jest dobrze, zobaczymy co przyniesie najbliższy czas.
Mówią, że Dom Twój gdzie serce Twoje. Chyba jest w tym trochę racji, bo jak sami widzicie, im dłużej w Stanach, tym te wyloty do Polski ( no przecież to ten pierwszy Dom, prawda? ) były pełne radości, ale jednak w tyle głowy było , że to nie na długo w Polsce, że trzeba wracać, do "domu", do spraw do życia.....
Gdybyś Zola sam wyjechał do Stanów, może miałbyś inne odczucia, może szybciej byś zmienił bądź nie zdanie co do tego gdzie ten Dom... ale że jesteście we dwójkę z Pam, to czego więcej na świecie Wam trzeba? ( poza dobrym fast foodem, jeziorkiem na rybki i czyms do zwiedzania ? :P :P )
W dobie tylu możliwości komunikowania się…