Kiedy rozmawiamy z Wami na temat naszego wylotu do USA, bardzo często powtarzamy stwierdzenie, że "zawsze chcieliśmy spróbować życia tutaj" i inne temu podobne określenia. To oczywiście prawda, ale próbowaliśmy zastanowić się kiedy dokładnie ta myśl stała się celem, mówiąc inaczej, kiedy na poważnie zapragnęliśmy przygody za oceanem? Doszedłem pamięcią naprawdę daleko i wydaje się, że przypomniałem sobie jedne z pierwszych sygnałów.
Dawno temu w śnieżnej krainie
Miałem może z 6 lat, więc na oko był to początek lat 90tych. Pamiętam srogą zimę, taką prawdziwą, o którą ciężko już w tych czasach. Pamiętam, że czasami napadało tyle śniegu, że na boisku szkolnym z kolegami drążyliśmy tunele w zaspach i robiliśmy igloo. To było prawdziwe wariactwo, ta pora roku kojarzyła się z białym szaleństwem a nie błotnistym i szarym okresem, który ciągnie się w depresyjnym nastroju.
We wspomnieniach pamiętam, że szliśmy całą rodziną w odwiedziny do ciotki, praktycznie 15 minut spacerku na osiedle obok. Ciągnąłem na sankach brata, padał śnieg, miałem swój wypasiony, czerwony kombinezon zimowy, który był tak oldschoolowy, że dzisiaj zabijano by się o niego pod sklepową witryną :) Wybieraliśmy się w okolice tzw. "Skarbka", gdzie była całkiem spora i stroma górka, przy której zbierało się mnóstwo ludzi i oddawało zimowym uciechom. Młodzi sunęli w dół na sankach, jabłkach, reklamówkach, kartonach. Starsi i bardziej odważni zjeżdżali po oblodzonym odcinku na stojąco, zaliczając nierzadko epickie upadki. Górka była na tyle spora i stroma, że na dobrym sprzęcie można było wjechać nawet do płynącego 30-40metrów dalej strumyka. To były fajne czasy, mnóstwo ludzi na dworze, mnóstwo znajomych, gwar i impreza na całego. Po ścianach smutnych szarych bloków niosło się radosne echo.
Nasi rodzice doglądali nas ze szczytu górki i prowadzili dyskusje ze swoimi znajomymi. To byli młodzi ludzie, przed 30tką, którzy często spotykali się gdzieś poza domem i utrzymywali jeszcze regularny kontakt z przyjaciółmi. W tym samym czasie my z bratem pobijaliśmy kolejne rekordy prędkości i długości przejazdu. Rutynowy scenariusz - rozbieg, zjazd, hop do góry po schodach, ustawienie się w kolejce i powtórka z rozrywki. Ale podczas którejś z rzędu rundy, kiedy łapaliśmy chwilę oddechu siedząc na sankach, w moje uszy wpadła tocząca się za plecami rozmowa mojego ojca i wujka ze swoimi znajomkami, którzy najwyraźniej mieli odważne plany na życie.
Cudowna kraina
Pamiętam, że dyskutowano na temat wyjazdu z Polski, daleko, do krainy gdzie ludzie żyją jak pączki w maśle i wszystkich stać na godne, dobre życie. Ktoś tam uciekał przed wojskiem, inni po prostu pragnęli lepszego życia. Opowiadali, że wsiadają w samolot i lecą bez wahania. Pamiętam gorzkie słowa o tym, jak ciężkie i beznadziejne jest życie młodego człowieka w Polsce, że nie ma tu perspektyw, że za ten zapie!#%ol starczy ledwo na czynsz i paczkę papierosów "Popularnych" albo "Mocnych", a ta sama praca za oceanem pozwala wynająć mieszkanie, kupić elegancki samochód i korzystać trochę z życia.
To była dyskusja, która prawdopodobnie na dobre zmieniła moje tory myślenia. Wtedy narodziło się w głowie przekonanie, że gdzieś tam na świecie jest piękny kraj zwany Ameryką, gdzie ludzie żyją swobodnie, lekko i wszystko wydaje się być spełnieniem pięknych snów. Tak bardzo zafascynowała mnie ta rozmowa, że moje myśli zwróciły się w tym właśnie kierunku i wszystko zaczęło nabierać kolorów. Sama wizja tego, że gdzieś można żyć tak dobrze stała się pewnym przewodnikiem. Nie zrozumcie tego źle, nie przymieraliśmy głodem, ale byliśmy zwykłą polską rodziną, która musiała się godzić z faktem, że na wiele rzeczy nie było nas stać. Gdzieś tam w głębi serca już za młodego miałem pragnienie, żebyśmy kiedyś lepiej żyli i mogli choć trochę odetchnąć od trudów codzienności, żalu z powodu wyrzeczeń i obchodzenia się ze smakiem. Gdzieś tam głęboko poczucie niesprawiedliwości wykuwało charakter i kreowało nieco inny pogląd na świat.
Proces
Podczas ostatniej wizyty w Polsce przypomniałem sobie, że od bardzo dawna przez moje życie przewijał się motyw Stanów Zjednoczonych. Jako mały dzieciak zamiast zwierzątek rysowałem amerykańskie helikoptery i promy kosmiczne, nosiłem koszulki i czapki NBA, bluzy z nazwami amerykańskich miast, uwielbiałem amerykańskie filmy, które przedstawiały realia życia w Ameryce.
jak ktoś rozszyfruje znaczenie "Edvautor" stawiam piwo :)
Pamiętam doskonale, jak nie mogłem doczekać się każdego seansu w Polsacie, gdzie puszczali amerykańskie seriale - Strażnik Teksasu, Grom w Raju, Drużyna A, Renegat, McGyver, Żar Tropików i inne takie. Każdy z tych seriali oglądałem zachwycony i podekscytowany, chłonąc ten wyjątkowy świat. Jak pewnego razu zabrano nas do kina na Kosmiczny Mecz to mało nie rozryczałem się z radości. To były czasy kiedy Michael Jordan był absolutnym królem mediów i niemożliwym było nie znać czy nie czcić jego talentu i osiągnięć. A ja do tego miałem czapeczkę Bulls :) Wtedy jeszcze nie byłem świadomy tego jak bardzo chcę wylecieć do USA - moja codzienność toczyła się zupełnie standardowo, większość czasu spędzałem na podwórku kopiąc piłkę albo robiąc głupoty z kolegami i koleżankami, biegając do kiosku po gazety sportowe i wieszając w pokoju plakaty swoich idoli z boiska. Ale gdzieś tam w podświadomości ten zimowy dzień zaszczepił we mnie solidne przekonania, które być może prowadziły mnie przez cały czas w konkretnym kierunku.
Czy to możliwe, żeby w młodym dzieciaku tak mocno zaszczepiła się pewna idea, która choć z początku mglista i raczej z półki fantasy, po prawie 30 latach stała się faktem? Wygląda na to, że jest to całkiem możliwe i doświadczenia z tamtych czasów mocno ukształtowały moje dalsze kroki w życiu. Jeśli to wszystko prawda, to jestem wdzięczny każdej chwili, której wtedy doświadczyłem i mam nadzieję, że właśnie tak spełnia się marzenia - konsekwencją i trwaniem przy postanowieniach :)
Zdrowia życzymy !
Cześć Jakub!! Zdecydowanie tak 🤣
Czyżby chodziło o prom kosmiczny "Endeavour"?