Kiedy siedzieliśmy na wrocławskim lotnisku, odprawieni i gotowi do odlotu, nie czułem jeszcze co się dzieje. Kiedy rodzina na tarasie widokowym machała nam z utęsknieniem, ja nie wiedziałem jeszcze co się dzieje. Kiedy wreszcie biegliśmy z wyciągniętymi jęzorami przez lotnisko w Monachium, żeby zdążyć z przesiadką do kolejnego samolotu, też nie czułem jeszcze co się dzieje. Mój tak zwany "emocjonalny zjazd" prawdopodobnie miał dopiero nadejść. I nadszedł - gdzieś pomiędzy kontynentami europejskim i amerykańskim poczułem ścisk w żołądku i masywny stres spływający powoli do klatki piersiowej - myślałem głęboko co ten wyjazd w ogóle dla mnie znaczy i co ja najlepszego robię. Zostawiam wszystko co znam, na czym mi do tej pory zależało, co budowałem przez 30 lat - rodzina, przyjaciele, mieszkanie, praca w dobrym towarzystwie itd. Lecę w obcy świat, choć w pewnym sensie wszystko wydawało mi się bardzo dobrze znane...
O Ameryce marzyłem od niepamiętnych czasów. Pośród wyblakłych już wspomnień sięgam gdzieś do lat 90tych, do kinowych sztosów z tamtych czasów, teledysków muzycznych w MTV i VIVA, dzikiej fascynacji NBA i NHL, hip hopem, rockiem, ciuchami itd. Byłem wtedy młodym łebkiem, który śledził uważnie każdą relacje, która uchylała tajemnice pięknego świata zza wielkiej wody. Wraz z wiekiem rosło we mnie poczucie, że chcę tego doświadczyć, chcę znaleźć się w USA, poczuć ten klimat na własnej skórze, przekonać się jak to jest, czy naprawdę po tamtej stronie świata panuje taki splendor. Uwielbiałem te oldschoolowe sportowe auta toczące się po ulicach obstawionych bujnymi palmami na poboczach i te surowe, betonowe, metropolitarne osiedla z boiskami do streetballa otoczonymi metalową siatką. Poza tym ten luz, uśmiech, wszechobecny zachwyt każdym elementem życia - osiedlami, klubami sportowymi, ulicami, służbami publicznymi, budynkami itd. Bad Boys, Pulp Fiction, Biali nie potrafią skakać, Forrest Gump, Terminator, Friday - długo by wymieniać, człowiek chłonął to wszystko jak gąbka i marzył o tym, aby zaznać choć ułamka tamtej rzeczywistości.
Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że ludzie są tam szczęśliwi, a egzystencja o wiele lżejsza niż u nas, że tam naprawdę można wygrać życie, jeśli tego się pragnie. Po osiedlach krążyły bajeczne historie, w których "Amerykański Sen" zamienia biednych w bogatych, słabych w potężnych, bez względu na to gdzie i z czym człowiek zaczyna. Wiedziałem, że chcę się tam znaleźć, ale przez długie lata nie miałem pojęcia jak to zrobić, wszystko wydawało się tak trudne do zrealizowania - wizy, loty, obca kultura, obcy język, koszty itd. Mimo bezsilności z powodu braku pomysłów wciąż wierzyłem, że nadejdzie ten dzień, znajdę sposób, złapię okazję i wyruszę. Okazja de facto przyszła dość przypadkowo, ale jak tylko się pojawiła, tak jak psychol chwyciłem ją za gardło i nie puściłem do samego końca, mimo wielu przeciwności, jakie po drodze musiałem pokonać. I oto, k!#%a, jestem w tej swojej Ameryce i mam niepowtarzalną okazję zestawić dotychczasowe przekonania z rzeczywistością.
Co za moment...
Pierwszy krok na amerykańskiej ziemi postawiliśmy na lotnisku Dulles International Airport w Waszyngtonie. Z samolotu zaprowadzono nas do pomieszczenia z siedzeniami przypominającymi wnętrzem metro czy coś. Nie do końca wiedziałem gdzie jestem, dopóki to coś nie spuściło hamulców hydraulicznych i nie siadło przy samej ziemi, żeby ruszyć. Później dowiedziałem się, że pojazdy transportowe na lotnisku w Waszyngtonie wzorowane są na tzw. "Space Shuttle", używanych przez NASA - brzydkie to jak cholera, ale w końcu ma tylko transportować ludzi pomiędzy terminalami i robić to porządnie, tak? Ja p!#$%&ę, kosmos, pierwsze wow, inny świat, to jest to, rozumiesz... Ok, to coś przypominające kawałek pociągu metra przewiozło i wypluło nas na terminalu, z którego mieliśmy ruszyć w dalszą podróż, by jakiś czas potem wylądować w miejscu docelowym - Raleigh/Durham International Airport. Nieźle się zaczyna, myślę sobie...
Do Raleigh dotarliśmy około północy i byliśmy tak zajechani podróżą, że prawdę mówiąc niewiele z tego wieczora pamiętam. Następnego ranka za oknem przywitało mnie miażdżące słońce i wielka, amerykańska flaga falująca lekko na wietrze - "no to jestem w tej swojej Ameryce", pomyślałem. Pierwsze wrażenie wpędzało mnie w lekki dyskomfort - brakowało mi znanych europejskich zabudowań, w zamian miałem za oknem kilka kwadratowych kloców, mnóstwo zieleni dookoła i zajebiście wielki parking. Z ulicy dochodziło bulgotanie silników, a po pasach toczyły się przerośnięte, muskularne fury. Nad hotelem nisko przemieszczały się samoloty, przygotowujące podwozie do lądowania na oddalonym kilka mil dalej lotnisku. W ogóle parking pod hotelem był pierwszą rzeczą, która zajarała mnie po całości - na kilkadziesiąt grzecznie poustawianych na parkingu aut stało grzecznie kilka tych, za którymi obracałem się tak niedyskretnie chodząc ulicami naszych miast, nie kryjąc zachwytu pomieszanego z zazdrością - tu Chevy Camaro, tam Dodge Challenger, dalej Ford Mustang, geez ile tego tu jest! Co to było za dziwne uczucie - mój upragniony świat, który przerabiałem w myślach tysiące razy, stoi taki najprawdziwszy, tam za hotelowym oknem, jak gdyby nigdy nic...
Tego dnia nie wiedziałem jeszcze czego oczekiwać od Stanów, od Północnej Karoliny, miejsca w którym przyjdzie mi żyć przez następne miesiące, a może i lata. Przez wiele długich nocy przed wylotem zastanawiałem się jak to będzie, co się wydarzy, jak to przeżyję i czy w ogóle damy sobie radę. Skakałem od stanów wielkiej euforii do ogromnego stresu, raz wydawało mi się, że zmiażdżę system, innym razem musiałem uspokoić się kilkoma szklankami whiskey, bo czułem, że USA zje mnie bez popitki, zmiażdży, pozamiata itd. I nagle nadszedł koniec oczekiwań, a pojawiła się rzeczywistość - oto jestem, siedzę w gaciach na rogu łóżka i gapię się przez hotelowe okno na świat, z którym będę musiał zmierzyć się przez najbliższy czas. "Nie ma odwrotu", myślę, "nie złapię pociągu czy złotówy do domu, przecież jestem jakieś 10 tysięcy kilometrów od domu!". Ale z drugiej strony - przecież o tym właśnie marzyłem, pragnąłem być w USA jak nigdzie indziej, byłem gotów stanąć twardo w pojedynku, sprawdzić czy naprawdę "Amerykański Sen" istnieje i czy jest tak przyjemny, jak się o nim mówi. Właśnie w tym momencie moje marzenia nabierają realnego wymiaru, w zasadzie to jest koniec marzeń, wyobrażeń, wizji, czeka na mnie już tylko prawda.
Ja p!#$%&ę, co za moment...
Postanowiłem ruszyć się z miejsca, zrobić kawę i ogarnąć czapę. Po kilku łykach klasycznej "czarnej" pomyślałem: "dobra, wjeżdżam tam". No i wjechałem.
Comments